Marcin (wspomnienie Marcina Giżyckiego pióra Andy Rottenberg)

Marcin Giżycki w Zamościu, zdjęcie dzięki uprzejmości Agnieszki Taborskiej

Znałam go od końca lat 70., lecz nie pamiętam, jak i kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Na jakimś wernisażu? W Instytucie Sztuki PAN, gdzie pracowałam? Na zebraniu Sekcji Polskiej AICA, której byłam sekretarzem? Może weszliśmy w to koleżeństwo płynnie i niemal niedostrzegalnie, ponieważ Marcin nie wysuwał się na pierwszy plan, nie starał się przykuwać uwagi? Owszem, był widoczny, choćby ze względu na fryzurę, w młodości dość obfitą. Ale miał kameralny sposób bycia, a przez to można było dobrze się poczuć w jego obecności. Ja się tak czułam. 

Byliśmy już nieźle zaprzyjaźnieni, kiedy wprowadzono stan wojenny i zaczęto zamykać kolejne miejsca środowiskowych spotkań, wpinaliśmy w klapy oporniki i liczyliśmy się, wyznaczając spotkania w coraz to innych miejscach. Właśnie zamknięto SARP, duża grupa poszła do pobliskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy. Marcin spojrzał na moją klapę i powiedział: – Myślisz, że nosisz opornik, a to jest bezpiecznik. – Wtedy poznałam jego subtelne poczucie humoru, nie wiedziałam, czy mówi poważnie, czy jednak żartuje. I nadal nie wiem.

Co ciekawe, nie wiedziałam też czym naprawdę się zajmuje po historii sztuki. Może już się fascynował krótkim metrażem, ale nie rozmawialiśmy o tym. Rozmawialiśmy o architekturze, w szczególności o stylu nowych muzeów, które zaczęły się pojawiać jedno po drugim, głównie na obszarze RFN. Znał moje marzenia, zachęcał, abym je obejrzała. Ze szczególną atencją wyrażał się na temat dzieł Hansa Holleina, tych w Mönchengladbach i we Frankfurcie. I chyba nawet spotkaliśmy się w którymś z niemieckich miast, mogła to być Kolonia, w końcówce lat 80., i dużo o tych muzeach rozmawialiśmy.

W stanie wojennym był aktywny w naszym stowarzyszeniu, nadal działającym, ponieważ władza nie była w stanie go rozwiązać z powodów statutowych – należeliśmy do międzynarodowej sieci. Czasem jeździł z nami, czyli z grupą krytyków, odwiedzać artystów, tych młodszych, odciętych od możliwości normalnego debiutu. Robiliśmy takie wycieczki do innych miast. Pamiętam Kraków, Gdańsk i Wrocław. Ale nie dam głowy, że wszędzie z nami był. Może był we Wrocławiu, bo niedługo potem zrobił w Galerii Krytyków wystawę grupy Luxus, którą razem poznaliśmy. A może wystawił tylko ich pismo, wydawane w niezależnym obiegu? 

I był blisko z Wojtkiem Krukowskim, od roku 1987 uczestniczył w prowadzeniu pisma Akademii Ruchu właśnie o nazwie „Obieg”, jeszcze zanim zmienił się system i zanim pismo, razem z Krukowskim, wylądowało w Zamku Ujazdowskim. Nie zarzucił tego po wyjeździe do Stanów, gdzie on i Agnieszka zaczęli wykładać. Jeszcze będąc w Polsce, jakoś na początku 1988 roku, odwiedził mnie i spytał, czy nie zechciałabym kandydować na przewodniczącą Sekcji Polskiej AICA, bo chyba pora zluzować Aleksandra Wojciechowskiego, który przeprowadził nas przez cały stan wojenny. Zdziwiłam się. Dlaczego ja, a nie on, Marcin? – Uważam, że się do tego najlepiej nadajesz – odpowiedział. I dodał, że ma inne plany. A potem przeprowadził kampanię. Całkowicie z własnej inicjatywy. Wtedy poznałam jego bezinteresowne koleżeństwo, o którym miałam się przekonywać później wielokrotnie.

Zajęta własną pracą, śledziłam jego drogę wyrywkowo i okazjonalnie. Coś wspominał na temat festiwalu w Annecy. Napomykał o Poznaniu, że wreszcie można w Polsce robić przeglądy animacji. Ale nie, że powołał ten festiwal do życia. I nie on apelował o wsparcie, kiedy mu ten festiwal odebrano. Właśnie w tym roku. 

Robił także zdjęcia. I do tego też podchodził w specjalny sposób. Ta dziedzina miała być przeanalizowana w książce o nim jako o prekursorze transferów polaroidowych. Rok temu pokazał te polaroidy i transfery w gdańskim Muzeum Narodowym. Kolejna miała się otworzyć teraz, w warszawskich Fortach. 

Spotykaliśmy się czasem towarzysko, regularnie co pół roku wracali z Agnieszką do Polski. Jadaliśmy wtedy kolacje. Czasami dostawałam od niego w prezencie kolejne książki. Niekiedy oglądałam jego filmy, ostatnie na organizowanych przez Czarnego Karła plenerach w Ostromecku, i za każdym razem od nowa przyzwyczajałam się do tego, że był artystą. Dopiero kiedy obejrzałam jego filmografię, zrozumiałam, ile dokonał. Ale dla mnie był przede wszystkim świetnym kolegą. Może jedynym, który nie oczekiwał rewanżu za swoje przyjacielskie gesty.

Widzieliśmy się latem na festiwalu w Szczebrzeszynie, jak zwykle towarzyszył Agnieszce i jej kibicował. Obliczyłam, że robił to przez czterdzieści lat. To też było wyjątkowe.  

Obiecaliśmy sobie, że jesienią znów zjemy razem kolację. Jak tylko wszyscy wrócimy z naszych podróży. Tej ostatniej, z 20 października, chyba nie planował.

                                                                                              Anda Rottenberg