Stanisław Fijałkowski. In memoriam

 4 listopada 2020 roku w wieku 98 lat zmarł Stanisław Fijałkowski – wybitny artysta, nauczyciel, myśliciel i tłumacz, Mistrz. Żywo inspirował kolejne pokolenia Polaków, którym bliski jest świat sztuki. 

Urodzony w 1922 w Zdołbunowie na Wołyniu jako syn Pauliny z domu Skobelskiej i Stanisława, po wojennej gehennie (roboty przymusowe w Królewcu), Fijałkowski osiadł w Łodzi. Z nowo założoną tam Państwową Wyższą Szkołą Sztuk Plastycznych (dziś ASP) związany był przez całe życie. W 2002 roku otrzymał doktorat honoris causa uczelni, którą współtworzył od 1946– początkowo jako student, uczeń Władysława Strzemińskiego, a następnie jako pedagog, profesor, prorektor i dziekan Wydziału Grafiki. Choć był świadkiem niemieckiego i sowieckiego totalitaryzmu, jego sztuka trwała nieugięcie w domenie piękna i szlachetności, gdyż pragnął zaufać malarstwu tak bezgranicznie, by spełnieniem tej ufności stało się – jak sam kiedyś to ujął – „wydobycie wewnętrznego światła obrazu promieniującego nad ogromem rzeczy i pytań”. Jako artysta wizualny poszukiwał tego, co niewysłowione i da się jedynie zasugerować przy pomocy formy rozumianej jako zespół napięć koloru, linii, układu kompozycyjnego. To one tworzyły jego zdaniem sens obrazu. Wierzył, że malarstwo to uprawianie świeckiej metafizyki i sposób dociekania prawdy. Szukał jej i odkrywał ją dzięki formie dochodzącej do swojej wartości granicznej. W procesie twórczym interesował go moment, w którym wyczuwa się możliwość ujawnienia wielu znaczeń – i towarzyszące temu drżenie – choć jednocześnie ograniczał formę do tego jedynie, co niezbędne. Wiele jego prac ma charakter osobistych epifanii, wyrażanych w ciągle budowanym od podstaw symbolicznym języku niedyskursywnej naoczności. Ale bynajmniej nie o wyrażanie siebie chodziło artyście, lecz o umożliwienie sobie i widzom kontaktu ze światem duchowym. Wielką rolę przypisywał sprawczej roli intuicji oraz wyobraźni, rozumianej jako akt twórczy. Jego lakoniczne, wypełnione ciszą obrazy pozwalały wybrzmieć zaskoczeniu. Potrafił dzielić się odczuciem niespodzianki, cudowności; tym, co przerywa nieunikniony bieg zdarzeń i zaświadcza o nieograniczonych możliwościach bycia– najpierw w sztuce, a potem w życiu (a może odwrotnie). 

Osadzony mocno w tradycji sztuki abstrakcyjnej, przetłumaczył na polski dwie książki Wasyla KandyńskiegoO duchowości w sztuce (1996) oraz Punkt i linia a płaszczyzna: przyczynek do analizy elementów malarskich (1986). Książki stały się wydarzeniami, a głoszona w nich odpowiedzialność artysty za pielęgnowanie wewnętrznej konieczności – wyznacznikiem etyki artystów, którzy nie poddawali się naciskom politycznym czy rynkowym. Kandyński ostrzegał między innymi, że „artysta nie czyniący użytku ze swoich zdolności jest opieszałym niewolnikiem”, a dzięki Fijałkowskiemu jego słowa rezonowały w Polsce niczym imperatyw. Nie bez przyczyny omawiane publikacje uznano za podręczniki malarstwa. W ich świetle malarza definiuje nie tyle warsztat i dzieło, co szczególna postawa, którą uosabiał notabene– co od początku było oczywiste– także sam Fijałkowski. Naturalnym dopełnieniem przekładów Kandyńskiego było w jego dorobku wydanie Świata bezprzedmiotowego (2006)Kazimierza Malewicza. Ale artysta pisał o sztuce (i życiu) także własnymi słowami. Jego Quelques reflexions sur la composition du tableau (1983) opublikowało Atelier des Arts w Mons,Wybrane teksty wydała w 1997 roku łódzka Galeria Gest Sławomira Bossa, a Lata nauki i warsztat (2002) – tamtejsza Galeria 86.  

Postacią nadzwyczaj fascynującą dla Fijałkowskiego był Władysław Strzemiński. Uznawał go za swojego artystycznego ojca, pobudzającego i do twórczej wolności, i do sumienności. Przyjął jednak za własne przekonanie Strzemińskiego, iż celem malowania jest nic innego jak tylko stworzenie dobrego obrazu. Dlatego nie uważał za właściwe, by malować dokładnie tak, jak jego nauczyciel. Potrafił porwać się na odstępstwo od tego, z czego wyrósł. To dzięki takiemu podejściu dziedzictwo Strzemińskiego stało się w jego twórczości naprawdę żywe. Z łódzkich artystów cenił jeszcze szczególnie młodszą o 13 lat od Strzemińskiego Teresę Tyszkiewiczową, „intuicjonistkę”, z którą działał w Grupie Piąte Koło (razem m.in. Andrzejem Łobodzińskim i Leszkiem Rózgą). Zdecydowanie sprzeciwiał się natomiast post-kapizmowi – tradycji, którą uważał za wypaloną (choć, by przekonać się o jej wyczerpaniu, osobiście przeszedł przez okres „impresjonistyczny”). Kolory używane przez postkapistów określał jako „zmacerowane”, a sam wierzył w czyste i dźwięczne działanie barwy, w tym także czystych barwników. Był poetą zieleni, błękitów laserowanych bielą i lekko złamanych kadmową żółcią. W jego twórczości, zwłaszcza tej wczesnej, dostrzec można przy tym wpływ surrealizmu. Poszukiwał też inspiracji w malarstwie materii i w informel.

Inaczej niż awangardziści, Fijałkowski nie projektował przyszłości i nie wierzył w postęp. Kochał i Malewicza, i El Greca. Chciał zachować dorobek nowoczesności, a jednocześnie uznawał, że w czasie Shoah nowoczesny świat sprzed wojny po prostu się skończył. Bezgranicznie uwielbiał Rembrandta, szczególnie Powrót syna marnotrawnego z Ermitażu. Rozmowy z dawnymi mistrzami były dla niego źródłem radości i pokrzepienia. Jak wielu artystów z jego pokolenia, zaczytywał się w dziełach mistyków – m.in. w św. Janie od Krzyża – ale własnych duchowych poszukiwań nie wyrażał w malarstwie przy pomocy kościelnych konwencji, co dobrze widać choćby na płótnie Anioł w postaci dżdżownicy z kolekcji Muzeum Sztuki w Łodzi. Oddzielał duchowość od religijności. Wiele lat ćwiczył jogę. Od gestu ręki trzymającej dłuto lub pędzel oczekiwał, że pomoże mu on odkryć coś, czego nie da się pojąć rozumem.

Fijałkowski był też grafikiem i specjalizował się w drzeworycie oraz litografii. Wynikało to po części z jego wykształcenia (jako pracę dyplomową przedstawił projekt katalogu dla Muzeum Sztuki w Łodzi), ale po części także z chęci wystawiania prac zagranicą w realiach PRL-u. Grafiki były bardziej poręczne i tańsze w transporcie niż obrazy. Z takiego sposobu na „mobilność” korzystało wielu artystów tamtego czasu: grafiki zwijało się w rulon, brało pod pachę i w tubie nosiło się całą wystawę, omijając tym samym biurokratyczną mitręgę. Do roku 2000 był przewodniczącym sekcji polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Drzeworytników Xylon. Pod koniec życia, w miarę jak słabł jego wzrok, zaczął uprawiać grafikę komputerową.

Należał do pokolenia naznaczonego przez wojnę i rewolucję komunistyczną. Wiedział, co to deportacje, ucieczki i utrata domu. Rozumiał, że dobro należy pomnażać. Cechowała go szczególna umiejętność celebracji niematerialnych darów, której dowiódł m.in. na Sympozjum Wrocław ’70.  Właśnie wtedy zrealizował w mieście działania wyrażające wdzięczność za ocalenie i odnalezienie nowego domu. Wykorzystał przy tym przewrotnie swój warsztat graficzny, zostawiając odciski stóp, kolan, dłoni i twarzy w wilgotnej ziemi. Rozumiał ten gest jako „rdzenny” rytuał wdzięczności i zaproponował tym samym wyjątkową wypowiedź o tzw. Ziemiach Odzyskanych. Podczas gdy kwestię własności tych terytoriów rozpatrywano wówczas przede wszystkim jako problem ideologiczny, Fijałkowski nadał kluczowe znaczenie godnościowemu aspektowi ich zamieszkiwania. Choć jego obrazy nie odnoszą się expressis verbis do polityki, to niewątpliwie cykl Studia talmudyczne był wyrazistym głosem politycznego sprzeciwu – odpowiedzią na antysemicką nagonkę roku 1968. Poświęcił również obrazy pamięci ks. Popiełuszki oraz Grzegorza Przemyka, zamordowanych przez komunistyczne służby.  

Artysta wierzył w środowiskową wspólnotę, także tą międzypokoleniową („mówiliśmy sobie z pokoleniem Stażewskiego po imieniu”). Był wdzięczny za to, że w międzygeneracyjnej wspólnocie sam znalazł zrozumienie. Pisali o nim najwybitniejsi, m.in.: Janusz Bogucki, Urszula Czartoryska, Mariusz Hermansdorfer, Andrzej Osęka, Maria Poprzęcka, Wojciech Skrodzki, a także Ryszard Kapuściński. W 2012 roku Zbigniew Taranienko opublikował w tomie pt. Alchemia obrazu rozmowy z artystąktórych zaczynem była wspólna praca nad wystawą w łódzkim Atlasie Sztuki (dwa lata wcześniej). Fijałkowski działał aktywnie w Związku Polskich Artystów Plastyków, był członkiem Europejskiej Akademii Nauk i Sztuk (EASA), Belgijskiej Królewskiej Akademii Nauk, Literatury i Sztuk Pięknych  (RASAB), Polskiego Komitetu AIAP (Międzynarodowego Stowarzyszenia Sztuk Plastycznych). Odznaczono go m.in. Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restitutaoraz złotym medalem Gloria Artis, był laureatem Nagrody Krytyki Artystycznej im. Cypriana Kamila Norwida i Nagrody im. Jana Cybisa. Maria Poprzęcka słusznie uznała artystę za doskonałe wcieleniem renesansowego ideału doctus pictor – malarza uczonego, który nie kumuluje wiedzy dla niej samej, ale jest poszukiwaczem mądrości. Fijałkowski był przy tym osobą nad wyraz skromną. Wierzył w umiar także wtedy, gdy chodziło o artystyczny wyraz. W rozmowie z Taranienką wyznał, że malarz powinien być jego zdaniem niewidoczny. Najważniejsza była bowiem sama sztuka. „Ma zostać sam obraz” – mawiał. Dzisiaj, gdy zostały same obrazy, widzimy wyraźniej niż kiedykolwiek, jak ważny był stojący za nimi artysta-mędrzec.

Anna Markowska