Tomek Gryglewicz (tekst Marii Hussakowskiej)

Zacznę banalnie, czyli od dylematu, jak pisać o kimś, kto odszedł, a z kim siedziało się biurko w biurko przez kilkadziesiąt lat w Instytucie Historii Sztuki UJ – tak, żeby nie ugrzęznąć w papce okolicznościowych frazesów. Wspomnienie to nie jest ściśle skodyfikowany gatunek, ale opiera się na jakimś rodzaju ugody miedzy konwencją a rzeczywistością – z nie do końca rozpoznanymi faktami.

Pierwsze wrażenia z seminarium profesora Mieczysława Porębskiego, gdzie Tomek dołączył rok czy dwa po mnie: dał się  zapamiętać jako  mocny w teorii awangardy, otwarty na rosyjskich formalistów ( czym zyskał uznanie Mistrza), równocześnie nienachalny w głoszeniu swoich przekonań. Zainteresowania teorią sztuki i nowatorskimi metodami badań łączył – jako absolwent krakowskiego Liceum Plastycznego – ze znajomością wielu warsztatowych tajników i trików, o których historycy sztuki bez takiego praktycznego „backgroundu” nie mają pojęcia. Zazdrościłam tego doświadczenia – zwłaszcza później, już przy zajęciach z technik ze studentami –  jemu i innym abiturientom. Dowiedziałam się ostatnio od jego najbliższego przyjaciela, że Tomek nie porzucił praktyk malarskich i nawet w Monachium – gdzie był przez kilka miesięcy na stypendium Humboldta pod koniec lat 80. – założył coś w rodzaju warsztatów malarskich dla kolegów stypendystów. To jedna z tych rzeczy, o których nie miałam pojęcia (a jednak było ich sporo).

Z Monachium przywiózł swoją książkę habilitacyjną, która podsumowała fascynacje sztuką – a przede wszystkim malarstwem – Europy Środkowej. Na tym obszarze nie zamykały się się jego badania, ale niewątpliwie sztuka – tak czy inaczej – bliska grotesce była najczęściej przedmiotem jego naukowych dociekań. Poza artefaktami, niezwykle ważne dla niego była geografia miejsc, w których powstały; liczyły się nie tylko krajobrazy i mapy, ale także zapachy i smaki. Ich rozpoznanie wymagało podróży i lektur, a to oboje lubiliśmy bardzo. Zanim rozwinę ten wątek, muszę wspomnieć, że udało mu się przekonać mnie – raczej zdystansowaną wobec ekspresjonizmu (z wyjątkiem Francisa Bacona i Janis Joplin) – do sztuki Alfreda Kubina. Myślę, że to jeden z jego dydaktycznych sukcesów.

Tomek był przywiązany do konceptu modernizmu i awangardy; z zapałem tropił rożne symptomy awangardy w praktykach artystycznych twórców  środkowej Europy – i mimo że jego definicja specyfiki  regionu i geografii artystycznej nie przebiła się do mainstreamu naszej dyscypliny, to pozostał jej wierny. 

Dekady w Instytucie Historii Sztuki, zwłaszcza na ulicy Grodzkiej, gdzie dzieliliśmy gabinet, zamazują się. A więc taką instytutową codzienność pamiętam jako trwanie w miejscu, gdzie oboje bardzo  ceniliśmy swoją osobność; przez pryzmat koniecznych chwil skupienia przed zajęciami, i nerwowego poszukiwania slajdów (bo jeszcze jeden przykład warto by  studentom pokazać, a właśnie przezrocze wyparowało z pudelka). To wszystko oczywiście w zamierzchłej erze rzutników, ale nowe technologie nie oduczyły nas tej konieczności izolacji przed wykładem. 

A na biurku piętrzyły się prace magisterskie i licencjackie do recenzji (z miłymi karteczkami), które sobie nawzajem podrzucaliśmy. Mimo że czasem wzbudzały zniecierpliwienie (łagodnie to opisując), ta czynność pozwalała nam rozpoznać wzajemnie metody pracy ze studentami. Ważne rozmowy o sztuce i nie tylko odbywały się jednak zdecydowanie poza Instytutem, a szczególnie w czasie wspólnych wyjazdów czy krakowskich wernisaży.

Tomek pełnił szereg ważnych funkcji w Instytucie; był, chyba przez dwie kadencje, dyrektorem –  wydawać by się mogło, że stał się nim wbrew swojej psycho-fizycznej konstrukcji introwertyka, a jednak wykonywał swoją pracę dobrze i na swój sposób to lubił.

Kiedy bywałam w opałach, bo rożne instytucjonalne deadlines traktowałam z pewną dezynwolturą, to on mnie ratował.

Sztuka i podróżowanie to na pewno nasze wspólne pasje, może wręcz namiętności. Zacznę od zaskoczenia, jakiego doznałam na niemal bezludnej plaży w Bułgarii, tuż przy tureckiej granicy, gdzie spędzałam miesiąc miodowy, i wakacje z grupą przyjaciół (z których  część – absolutni farciarze, gdyż był to czas głębokiego PRL-u, rok 1971 – jechała potem do Turcji i Grecji). I na tym  cyplu, niemal na styku dwóch światów, zza wydmy wyłonił  się absolutnie nie spodziewany instytutowy kolega Gryglewicz z Ewą. Mało wówczas znaliśmy się, ale jakieś ouzo na pewno się znalazło.

Potem był szereg obozów i praktyk studenckich. W Sandomierzu Tomek rycerski, podczas transmisji meczu, ratował jedną z koleżanek, którą zaatakowali miejscowi żule.

Już nie tak dramatyczne, ale ważne były wspólne wyjazdy, w ramach wymiany z Universite de Bourgogne w Dijon, gdzie wykładał nasz przyjaciel, profesor Andrzej Turowski; a także krótkie i niezwykle intensywne konferencyjne wypady do Paryża. Szczególnie pamiętam pobyt z rewelacyjną wystawa surrealizmu w Centre Pompidou i najlepszą zupą cebulową, jaką jadłam – nie wiem, czy miejsce było z rekomendacji Turowskiego, czy może było to odkrycie Tomka, który we Francji spędził nieco wcześniej chyba pół roku.

Tomek był nie tylko akademikiem i dyrektorem, ale także krytykiem, a więc bardzo przestrzegał – w miarę możliwości – europejskiego kalendarza zdarzeń must see.

Kassel i documenta odwiedzał systematycznie od 1992, a kilka razy udało nam się być tam razem ze studentami i na gorąco komentować. Nasz dwugłos był autentyczny, i każde z nas nieco inaczej rozkładało akcenty, ceniąc w sztuce w gruncie rzeczy podobne wartości.

Tomek był w relacjach pełen sprzeczności, skłonny do urazy, co nie ułatwiało mu życia. Kiedyś zagorzały zwolennik zabawowego naruszania reguł, karnawalizacji, w ostatnich latach życia wycofał się i ograniczył swe kontakty do najbliższej rodziny. Przestał też pisać i podróżować.

Maja Hussakowska