Wiesław Juszczak (1932 – 2021)

Wiesław Juszczak podczas rozdania nagród Polskiego PEN Clubu, fot. PAP

18 lutego, dożywszy niemal 89 lat, które ukończyłby w czerwcu, zmarł Wiesław Juszczak, a wraz z jego życiem odeszła cała epoka polskiej historii sztuki. Humanista, wybitny uczony, znakomity pisarz i tłumacz, pracował przez lata jako profesor Uniwersytetu Warszawskiego i Polskiej Akademii Nauk. Aktywny do ostatnich dni, był badaczem oryginalnym i osobnym, odważnie wytyczającym horyzonty myślenia w kontrze do pewników common sense’u. Gdy w 2010 roku został laureatem nagrody polskiego PEN Clubu, bardzo się z niej ucieszył, bo – jak sam przyznał podczas uroczystości – była to jego pierwsza nagroda w życiu. Dlatego uznał ją – w wieku 78 lat – za „pewne potwierdzenie sensu tego, co robił”. W 2012 roku uhonorowany został złotym medalem Gloria Artis, a rok później Uniwersytet Warszawski odnowił jego doktorat. 

Jego znakiem szczególnym jako historyka sztuki było zajmowanie się jedynie takimi pracami, które uznawał za arcydzieła. Nie było w tym nic z zabytkoznawczej pedanterii, bo swym pisarstwem sprawiał, że sztuka zawsze działa się teraz, w trakcie patrzenia, lektury, wchodzenia w dzieło. Traktował przy tym każde z wybranych dzieł, tak jak każdego człowieka, wyjątkowo i niepowtarzalnie. Uważność, wnikliwość oraz szlachetna prostota były jego orężem przeciw depresyjnemu powielaniu zjadliwych wątpliwości i toksycznej ironii. Dzięki weryfikującym nawyki myślowe porywom przeżyć, jakie ewokował, nieodwołalnie nastrajał swoich uczniów, przyjaciół i czytelników ku temu, co dobre. Lektury i wykłady, które im ofiarowywał, były w najgłębszym sensie nieodwracalne, bo w trakcie ich trwania coś ważnego po prostu nieodwracalnie się wydarzało. Dzięki Profesorowi recepcja sztuki nigdy nie była bierna, gdyż słuchacze i czytelnicy stawali się materią dzieła. 

Zainteresowania Juszczaka były niezwykle obszerne – choć szerszemu gronu czytelników dał się poznać jako znawca polskiego i francuskiego modernizmu, inspirował do ustawicznego poszerzania horyzontów. Pod koniec życia przeobraził się w filologa klasycznego i znawcę greckiego antyku – co więcej, specjalistę tej rangi, że Elżbieta Wolicka porównywała go do Erica Havelocka,Károly Kerényi’ego czy Gilberta Murraya. Ale nawet wówczas, gdy przybliżał dzieła istniejące jedynie w opisach Homera czy Platońską teorię sztuki, zajmowały go również rytuały Aborygenów i współczesne filmy. Potrafił pobudzać uśpioną intuicję, a zwykłą analizę dzieła zmieniać w życiowe doświadczenie dzięki wskazywaniu ścieżek, którymi podążanie otwierało na to, co jednocześnie skryte i doniosłe. Upierał się, by sztukę wiązać z bytem. Pomysł, że jest jedynie komunikacją, zbywał wzruszeniem ramion. Przy niebywałej erudycji – był wręcz chodzącą encyklopedią historii kultury – nie interesowała go sama wiedza, jeśli nie służyła egzystencji w jej wszelkich wymiarach. Mając zdecydowane poglądy, unikał polemik. Uważał zapewne, że skupienie się na replikach ograniczałoby jego wyobraźnię i język. Zarazem swój słownik wymyślał w kontrze do scjentycznego idiomu nauk o sztuce. Ten, kto się z nim zetknął  – jako uczeń, słuchacz albo czytelnik – odczuwał wdzięczność, że Profesor zwrócił mu uwagę na coś, co inaczej by mu umknęło, pozbawiając życie ważnego wymiaru. W istocie dzięki Juszczakowi żyliśmy piękniej, uważniej i mądrzej (a przynajmniej tak sobie postanawialiśmy na Sylwestra), bo opowiadał historie, które budowały. Były to jednocześnie naukowe narracje i mityczne opowieści. Ich celem było zawsze wskazywanie drogi, przedzieranie się przez profuzję tekstów i obrazów ku temu, co ważne. Juszczak nie bał się przy tym boskiej manii –  szaleństwa wyklętego przez pragmatyzm, pozytywizm i scjentyzm – bo za Platonem łączył ją z koncepcją daru. Podobnie jak XIX-wieczni niemieccy poeci doświadczył wdarcia się wielobarwnego orszaku greckich bogów w codzienność jako nawiedzenia  ̵̶̶̶  wizytacji. Jej nieoczekiwany tryb nie zmieniał faktu, że wywołana zostaną tęsknotą za życiem pełnym i godnym, w czasie gdy modernizacja przyspieszała, a wraz z nią upowszechniała się zinstrumentalizowana i umaszynowiona wizja relacji międzyludzkich. Podążał za obłędem poetów, gdyż – tak jak oni – rządy pana Homais i jego apteczne mikstury uznawał za szczurze trutki. W pisanej częściowo w Eleusis, a wydanej w 2002 roku Pani na Żurawiach – pierwszej części cyklu pod znamiennym tytułem Realność bogów – mierzył się z włączaniem mitu do obszaru twórczych działań człowieka. Część druga, Archeologia mitu, wyszła dziesięć lat później. Trzeba nam było rozważań Calasso i Świętego Żyda Derridy, postsekularnych, feministycznych manifestów Braidotti i głoszonej przez Grahama Harveya czy Viveirosa de Castro pochwały wiedz rdzennych, by sprostać wyzwaniu rzuconemu przez Profesora przedwojennym lamentom Jana Parandowskiego, iż pozostaniemy na zawsze wykluczeni z misteriów. Stało się ono i naszą troską. Dzięki książce Juszczaka zrozumieliśmy, że stawką owego wyzwania jest nasza tożsamość i format naszego jestestwa. Nie dziwiliśmy się zatem, że Profesor, podążając za Walterem Friedrichem Otto – który, jak się wydaje, naprawdę wierzył w Dzeusa – został wyznawcą Demeter. Podjął się wszak wytyczenia drogi do Eleusis, w tym przede wszystkim dookreślenia rodzaju doświadczenia jakie niegdyś tam przeżywano. W Pani na Żurawiach podjętemu wyzwaniu towarzyszy niezapomniany foto-esej, kilka zdjęć zrobionych osobiście przez autora. Widać tu spalony słońcem grunt ziemi, ułomki ruin wyrastające z gleby jak skazańcy na wiecznotrwałą formę kikutów oraz chwasty, wdzierające się w spękania doskonale zaprojektowanych, acz skruszałych stylobatów. Chaszcze traw, zarośli i krzewinek plenią się jak niegdyś, wzbudzając nadzieję, że w próbach zgłębiania niewiadomego możemy oprzeć się na postrzeganiu aktualnej rzeczywistości – tak, aby droga do Eleusis pozbawiona była piętna historyczności. Jednocześnie Juszczak stawiał wprost pytania o status religii w sekularnej historii sztuki – dyscyplinie, która godziła się bez problemu na religijność wyrastającą z przymierza z kolonializmem, a ze zdecydowanie większą niechęcią – z uniesień ducha. 

Rewelacją w dorobku Juszczaka okazał się już doktorat – ponowne odkrycie malarstwa Witolda Wojtkiewicza. Opublikowany w 1965 roku – czasie gomułkowskiej „małej stabilizacji” – był głosem zupełnie niewspółmiernym wobec ówczesnych realiów i sposobów pisania o sztuce. Z analizy Ceremonii Wojtkiewicza Juszczak uczynił spektakl, który w dzisiejszej nomenklaturze nazwać moglibyśmy działaniem performatywnym. Podczas gdy naukowe procedury szacowania obrazów bazowały na porządkowaniu danych w odpowiednich rubrykach i na szablonach „właściwych praktyk”, Juszczak wymyślił (czyli wskrzesił) rozumiejący opis ̵̶̶̶  ekfrazę. Jedno zdanie ekfrazy, dzięki któremu wyruszyliśmy w podróż w głąb obrazu, rozwijało się w zmiennym rytmie między stronami 135 a 138. Powoli, jakby w transie, prowadzeni przez słowa uszeregowane w zawiły rysunek, zbliżaliśmy się do epifanii. Kiedy już czuliśmy przebłyski radosnej pewności, że oto dotarliśmy do końca labiryntu, ten ciągnął się dalej i dalej. Nawet kropka, która pojawiła się po kilku stronach nie była końcem, a jedynie fermatą. Na trakcie wyznaczonym przez ekfrazę – będącej w istocie hymnem czy psalmem – nie zdobywaliśmy informacji, które można by instrumentalnie wykorzystać. Chodziło raczej o budowanie połączeń między nami i dziełem, nami i światem. Po takiej promenadzie nie tyle wiedzieliśmy więcej, co byliśmy kimś innym. Potrafiliśmy – nawet stłamszeni i sponiewierani –  wydobyć z głębi serca nienaukowy okrzyk „dziękuję!” lub ekstatyczne „tak!”. Strukturaliści uznali przeto metody Profesora, jak łatwo się domyślić,   nieomal za szamańskie, co bynajmniej nie było komplementem. Z formy obrazów Wojtkiewicza – jego „zawiłej, w oparze cieplarnianym chorobliwie rozkwitającej arabeski” – Juszczak zbudował język opisu. Posługując się empatycznym upodobnieniem języka malarza do werbalnego języka patrzącego, skonstruował powikłany gościniec do jednokrotnego użytku –  specjalnie na potrzeby jednego, wskazanego przezeń, a przeto odkrytego, arcydzieła. Choć czuliśmy na tym wyboistym gościńcu naprzemiennie patos, przyjemność, zaskoczenie, strach, podniecenie i rezygnację, to jednak nigdy Juszczak nie próbował wpisać się w „zwrot afektywny” czy jakieś inne turns. Zapewne dlatego, że wpisanie sztuki w system nowoczesnej wiedzy uważałby za bluźnierstwo. Z tego powodu też być może – choć dychotomia artysta-widz była Juszczakowi obca – nie pojawiał się w jego tekstach termin „uczestnictwo”, słowo-zaklęcie dzisiejszych praktyk partycypacyjnych. Metafora linii i rysunkowego duktu, tak operatywna w przypadku ekfrazy, powracała w jego analizach ornamentów, choreografii minojskich tańców i australijskich songlines.  

Juszczak był hermeneutą, ale nie był posłańcem, bo choć mediował między odmiennymi światami, nie robił tego po to, by obserwować i pozostawać z boku. Swoją postawą wskazywał, że bycie żarliwym zapaleńcem nie przekreśla kariery naukowej i bycia częścią Uniwersytetu, choć – po prawdzie – nie był to jeszcze Uniwersytet ogarnięty punktozą. Można go widzieć jako stroiciela, gdyż nastrajał do rozumienia, uciszając myślenie spekulatywne, albo jako tłumacza przekładającego to, co mogłoby pozostać niezrozumiałe. Namaszczając Wojtkiewicza na ojca rodzimego malarstwa nowoczesnego, wskazywał na inną nowoczesność niż tę, którą teoretycy modernizmu sprowadzili do formy kratownicy. Ta inna nowoczesność wybrzmiewała zdaniem autora m.in. w dziełach Józefa Gielniaka. A do ekfrazy wrócił jeszcze po latach, wydając w 2012 roku Ekfrazę poetycką w antycznej Grecji.

Po Wojtkiewiczu odkrył dla nas Wojciecha Weissa, a właściwie te jego obrazy, które powstały na początku drogi twórczej malarza. Młody Weiss (1978) tak skutecznie wprowadzał w świat najgłębszych artystycznych przeżyć, że podczas wizyty w muzeum nie sposób było patrzeć na Maki czy Wiosnę bez ewokowania lektury tej niezapomnianej książki. Prawdziwym wydarzeniem w 1978 roku było również wydanie tomu Modernizm z albumowej serii Malarstwo polskie, opatrzonej wnikliwym i inspirującym wstępem. Ogromną popularność zyskali Postimpresjoniści(1985), z brawurowymi analizami twórczości francuskich mistrzów, z których szczególnie wyróżnieni zostali ci najwięksi wedle Juszczaka – Degas i Cézanne.

Jedną z ważniejszych publikacji Profesora jest bez wątpienia Zasłona w rajskie ptaki, która ukazała się w roku 1981. Okładka książki, z rytmicznie uplasowanymi pierzastymi obywatelami była muśnięta srebrem, zaś by przejść do lektury o roli tytułowych (żółtych, perkalowych) zasłon, trzeba było przerzucić błękitne wyklejki. Materialne drobiazgi budowały nastrój analizy powieści Virginii WoolfPani Dalloway, ujętej jako parabola aktu tworzenia – najpierw procesu twórczego, a potem doznania i przeżycia formy, gdy twórca zmienia się w odbiorcę. Motyw zasłony przewija się w powieści kilkakrotnie – między innymi w kluczowym momencie, gdy Klarysa Dalloway podczas wydawanego przyjęcia doznaje olśnienia, a wszystko, co było dotąd niezborne, rozproszone i nieskładne, ukazuje się jej jako całość. Doznaje transformacji, przejścia z jednej do jakiejś istotnie odmiennej rzeczywistości. Takie wizyjne przeżycie autor nazywał doświadczaniem formy, rozumianej jako ostateczny i najwyższy cel sztuki, a odczuwanej jako coś absolutnie kompletnego, nienaruszalnego i koniecznego. Porównywał to do odczucia wieczności, bo forma jego zdaniem istnieje niezależnie od aktu kreacji. Akt twórczy jedynie potwierdza jej obecność, a wywołany jest presją świadomości jej istnienia. Dzięki kreacji – będącej spotkaniem z formą – ta może się wreszcie ujawnić, odsłonić i rozbłysnąć. Kiedy w 1997 roku w kinach wyświetlano znakomitą ekranizację powieści Woolf w reżyserii Marlene Gorris, trudno było oprzeć się wrażeniu, że gdyby Zasłona w rajskie ptaki została przetłumaczona i wydana w dobrym anglosaskim wydawnictwie, omawiano by ją z pewnością w Oprah Winfrey Show lub w „The Times Literary Supplement”. 

Cenne zbiory rozproszonych artykułów Juszczaka to Fragmenty (1995, opublikowane w 2017 jako e-book) oraz znacznie obszerniejsza Wędrówka do źródeł (2009),wydana przez słowo/obraz terytoria i dedykowana towarzyszowi życia – Jackowi Sempolińskiemu. Jeden z zebranych tam esejów poświęcony jest Tolkienowi, który należał do ulubionych pisarzy Juszczaka (podobnie jak Eliot i Woolf). Znaleźć się musiał tam również artykuł o Williamie Blake’u – Juszczak był bowiem niezłomnym propagatorem jego twórczości. Dla czytelników tych esejów w latach 90. – gdy patriarchalizm odżywał pod triumfalną postacią rzekomo odwiecznej polskiej tradycji, odbudowywanej na zgliszczach państwowego socjalizmu – szczególnie ważne i aktualne były eseje o kobietach-artystkach. W momencie, gdy rządzący realizowali swój rzekomo arcypolski program zniewalania kobiet w rolach kucharki i opiekunki,wizja Heleny Trojańskiej przy wielkim krośnie, uniewinnionej przez Juszczaka od wszetecznych pomówień i ukazanej jako genialna tkaczka-artystka, była ostoją i latarnią morską (by przywołać tytuł innej powieści ulubionej pisarki Profesora). Lśniąca tkanina Heleny sięgała swym artyzmem wyżyn heroicznej pieśni i choć była co prawda jedynie interpretacją Homera, była też wizją formatu kobiecości i jej przyrodzonej godności. Z tej perspektywy szemrane interesiki sprawujących władzę wydawały się już nawet nie obojętne, a żenujące. Podobnie wyzwalająco działała interpretacja filmu Gabriela Axela Uczta Babette (1987), adaptacji noweli Karen Blixen. Tak jak Babette Hersant, żywiliśmy się wówczas suszonymi śledziami i tak jak ona nie chcieliśmy, by bieda sparaliżowała nasze umysły.

Niepoprawny palacz papierosów, miał niski głos z charakterystyczną chrypką. Potrafił i lubił opowiadać dowcipy – a opowiadając je, potwierdzał swoją zabójczą inteligencję. Miał świetną pamięć do cyfr. Bez trudu zapamiętywał – gdy jeszcze nie robiły tego za nas smartfony – numery telefonów. Miał więc niewątpliwie zadatki na szpiega i wykorzystał ten talent jako agent Jej Królewskiej Mości Pani na Żurawiach. Szczupły, o nienagannej sylwetce, był kiedyś młodym bogiem. Rąbek tajemnicy na temat swojego dzieciństwa w Chrzanowie uchylił w rozmowie z Dariuszem Czają – w tomie Ruiny czasu – ale dorosłe życie prywatne pozostawił za zasłoną.

Lgnęli do niego Kimmerejczycy, pogrążony w ciemności ludek żyjący w mroku, co odbite światło błyskotek bierze za słońce. My, Kimmeryjczycy składamy Ci hołd, Wiesławie i dziękujemy, że byłeś wśród nas.

Anna Markowska